Wiersze Szymborskiej pomagają ludziom żyć
Wisława Szymborska nie żyła z głową w chmurach. Szła na targ po jarzyny, a potem gotowała sobie dwa ziemniaczki na obiad. A z drugiej strony była bardzo mocno zanurzona w literaturze, wiersze, które pisała, pomagają ludziom żyć – opowiada Joanna Gromek-Illg, autorka książki „Szymborska. Znaki szczególne”.
Wisława Szymborska zmarła dziewięć lat temu, Nagrodę Nobla otrzymała w 1996 roku. Co panią skłoniło właśnie w tym momencie do napisania biografii poetki?
O książce poświęconej Wisławie Szymborskiej zaczęłam myśleć niedługo po jej śmierci. Redagowałam poszerzone wydanie „Pamiątkowych rupieci”, biografii napisanej przez Annę Bikont i Joannę Szczęsną, które opisały życie poetki wkrótce po Noblu. Pomyślałam wtedy, że młodość Szymborskiej jest wspaniałym materiałem na powieść. Chciałam napisać o niezwykłej, młodej kobiecie, która dokonała w życiu złego wyboru i stanęła po stronie ustroju, będącego zaprzeczeniem tego, co sama uosabia. Miała być to powieść, bo nie ma pewności, czy rzeczywiście jej wybory były świadome.
Jednak powieść nie powstała. Dostajemy za to nową biografię poetki. Czy pokazuje w niej pani Wisławę Szymborską z innej perspektywy niż poprzedniczki?
Bikont i Szczęsna wykonały tytaniczną, a zarazem fantastyczną pracę. Przeszukały archiwa, rozmawiały z wieloma ludźmi, napisały świetną książkę. Jednak ja miałam możliwość zajrzenia do korespondencji Szymborskiej. Dla każdego biografa dostęp do listów bohatera jest niezwykle kuszący. Przeczuwałam, że mogą być w nich rzeczy, o których poetka nie chciała mówić, albo o nich nie pamiętała. Okazało się, że są tam prawdziwe skarby. Szczególnie w listach pisanych do męża, a później już byłego męża, Adama Włodka.
Czy ta korespondencja ułatwiła pani stworzenie portretu wewnętrznego bohaterki?
Starałam się to zrobić, choć nie jestem psychologiem. Dzięki listom miałam dostęp do emocji i bardzo prywatnych refleksji osoby, o której pisałam, a co za tym idzie możliwość odtworzenia jej rozwoju, jej sposobu widzenia świata.
Czy chciała pani dotknąć mroczniejszych stron jej życia?
Rzeczywiście, jej życie nie było tak sielskie, jak mogło się wydawać po lekturze „Pamiątkowych rupieci”. Szymborska powiedziała autorkom, że to jej wina, bo o przykrych przeżyciach nie chciała rozmawiać. Doznała w życiu wielu strat, sporo rzeczy układało się nie po jej myśli. Ciężkim przeżyciem była śmierć ojca, z którym była bardzo związana. Miała wtedy 13 lat, to musiało wpłynąć na rozwój jej osobowości. Przeżycia okupacyjne też pozostawiły ślad w psychice wrażliwej, młodej kobiety. Mówiła o tym niechętnie. Jedynym źródłem, z którego możemy się dowiedzieć, co myślała w tym czasie, jest tzw. pele mele, czyli rodzaj pamiętnika, do którego wpisywały się jej koleżanki i koledzy, ale także ona sama. Ten zeszyt ujawnia jej poczucie humoru, inteligencję, dystans do rzeczywistości, ale także skrytość. Pisze, że zazdrości komuś, kto potrafi mówić o sobie. Z listów pisanych do niej przez zaprzyjaźnionego młodego malarza wiemy, że miała już wtedy swoje środowisko, w którym rozmawiało się na istotne tematy. W czasie okupacji dużo czytała, próbowała też pisać opowiadania.
W którym momencie narodziła się Szymborska poetka?
Bardzo trudno uchwycić moment, kiedy jej proza zmieniła się w poetyckie nowelki, a potem po prostu w wiersze, gdyż nie zachowały się jej okupacyjne opowiadania. Sądzę, że miała dobrą nauczycielkę łaciny, która podsunęła jej teksty starożytnych, głównie aforyzmy. W jej poezji aforyzmy odegrały ważną rolę.
Opisuje pani w książce znamienny wieczór, który mógł wywrzeć na niej duże wrażenie i sprawić, że poezja stała się jej życiem. Myślę o pierwszym spotkaniu poetyckim w Starym Teatrze, do którego doszło zaraz po zakończeniu wojny.
Całkiem możliwe, że właśnie wtedy zapragnęła być poetką. To był wyjątkowy wieczór, podczas którego po raz pierwszy po wyzwoleniu Krakowa najważniejsi wówczas poeci czytali swoje wiersze, a słuchał ich tłum ludzi. Atmosfera panowała naprawdę podniosła, patriotyczna. Szymborska wyszła z teatru oczarowana – największe wrażenie zrobił na niej występ Czesława Miłosza.
I niedługo po tym wieczorze zaniosła do „Dziennika Polskiego” kilka swoich wierszy. Trafiły do rąk młodego redaktora, Adama Włodka. Jak on na nie zareagował?
Nie był nimi zachwycony, ale po poprawkach wydrukował jeden z wierszy. Szymborska przyszła do redakcji odebrać honorarium i wtedy spotkali się po raz pierwszy. Włodek zaproponował jej współpracę, ona przyjęła propozycję. Początkowo łączyła ich relacja mistrz – uczennica. Potem Szymborska nabrała wiary we własne umiejętności i usamodzielniła się. Ale zawsze pytała go o zdanie. Tyle że nie zawsze godziła się z jego opiniami – na przykład nie chciała datować swoich wierszy, do czego namawiał ją Adam. On swoją twórczość traktował z wielkim pietyzmem, podawał nawet godziny, o jakich powstawały jego utwory. Z czasem Wisława zaczęła mu doradzać.
Czy ich uczucie można nazwać miłością od pierwszego wejrzenia?
Chyba nie. W czasie, kiedy Szymborska poznała Włodka, spotykała się z kimś innym, z kim łączyła ją najprawdopodobniej wielka namiętność. Ale Adam był wówczas znanym uwodzicielem i nie zrezygnował ze znajomości z interesującą, młodą kobietą. Być może niepowodzenie romansu, w który była zaangażowana w 1947 roku, skłoniło ją do związania się z nim. Myślę, że chciała też uwolnić się od mamy, siostry i całej tej domowej, mieszczańskiej atmosfery, w której wzrastała. W domu uważano ją za roztargnioną, niezdarną i nieporadną dziewczynkę, którą można poszturchiwać i strofować. Do Włodka przeprowadziła się jeszcze przed ślubem, zyskując niezależność.
Włodek wciągnął ją do pracy w redakcji dziennika, który zdecydowanie ustawiał się po stronie nowego ustroju. Czy wchodziła w to z pełną świadomością wyborów politycznych, czy może miała jakieś wahania?
Tego nie wiem na pewno, ponieważ nie ma korespondencji z tego okresu. Może było tak, że poszła w ślady Włodka również w związku z przyjętym wówczas modelem rodziny, w której to mężczyzna decydował o wyborach politycznych. Kiedyś przyznała, że gdyby żył jej ojciec, nigdy by nie zrobiła takiego kroku i nie napisała wiersza o Stalinie. Być może uważała wtedy, że sama nie ma dostatecznej orientacji politycznej. Dość szybko zresztą przekonała się, że był to zły wybór. Adam Zagajewski w eseju „Kawa po turecku” napisał, że Szymborska nigdy się z tym swoim błędem nie pogodziła. Z kolei jej przyjaciółka, Teresa Walas, twierdzi, że przeciwnie, że zaangażowanie w stalinizm było dla niej lekcją i przestrogą na całe życie. Nigdy potem nie uległa pokusom ideologii. Dla mnie wciąż nie jest do końca jasne, w którym momencie i dlaczego dokonała tego wyboru. Zastanawiając się nad tym, trzeba wziąć pod uwagę jeszcze i taką okoliczność, że Szymborska chciała mieć pracę, a praca w redakcji dużego dziennika wydawała się szczytem marzeń. Niestety, wiązała się z opowiedzeniem po „jedynie słusznej” stronie. To były strasznie ciężkie czasy. Trudno nam dzisiaj sobie wyobrazić, w jakiej żyła biedzie, przez długi czas pisała ołówkiem, bo nie było jej stać na pióro. Zegarek, który udało jej się kupić, był tak lichy, że zaraz się popsuł. Gdy dostała pracę w redakcji, poczuła, że chwyciła pana Boga za nogi. W czasie okupacji żyła z matką i siostrą ze sprzedaży na dworcu upieczonych w domu ciast. Trudno było się im utrzymać, szczególnie, że ich kamienica została upaństwowiona i nie mogły pobierać czynszu z wynajmowania lokali. Wisława czuła się odpowiedzialna za utrzymanie wspólnego gospodarstwa, więc uszczęśliwiała ją każda możliwość zarabiania, szczególnie jeśli nie była to praca urzędniczki. A taką posadę miała na kolei – gdzie pracowała w czasie okupacji.
Doceniono jej zdolności i zaczęła kierować działem poezji w „Życiu Literackim”. Decydowała o tym, czyje wiersze będę publikowane. Nawet Herbert czuł przed nią respekt. Czy rola literackiej wyroczni jej odpowiadała?
Kiedy na początku lat 60. została „panią od poezji”, miała już ugruntowane poczucie własnej wartości, wiedziała, że zna się na poezji. Była osobą skromną i taktowną, niczego nikomu nie narzucała, ale dzięki jej decyzjom wielu wybitnych twórców debiutowało na łamach „Życia Literackiego”. Jak wspominają poeci, była szalenie delikatna, a przy tym pomocna. Podpowiadała, jak można pracować nad wierszem. Gdy miała wątpliwości, zawsze mogła poradzić się Włodka, który wtedy był „guru” młodych poetów.
Nawet po rozwodzie?
Tak, oni pozostali na zawsze przyjaciółmi, byli w ciągłym kontakcie. Rozstali się prawdopodobnie z powodu jego notorycznych zdrad. Na pewno jedną z przyczyn rozwodu była też niezależność Wisławy, niechętnie podporządkowującej się mężowi. Nawet kiedy związek się rozpadł, spotykali się codziennie, a gdy wyjeżdżali, pisali do siebie listy. Włodek opiekował się jej mieszkaniem, pomagał jej w remontach i w wielu drobnych, życiowych problemach. Ona się martwiła, że Adam za dużo pali, za dużo pije, za bardzo się angażuje w relacje z wieloma kobietami. Ale nie miała mu tego za złe. Akceptowała go z całym dobrodziejstwem inwentarza. Przyjaźń Wisławy nigdy nie była cukierkowa. Nie zawsze musiało być słodko. Była lojalna wobec przyjaciół nawet wtedy, kiedy było piekielnie gorzko. Potrafiła wybaczać ludziom. Włodkowi wybaczała bardzo wiele.
Mimo to zaskakujący był dla wielu jeden z punktów zawartych w testamencie poetki, w którym ustanowiła nagrodę literacką imienia Adama Włodka. Dlaczego chciała właśnie jego upamiętnić, a nie największą miłość swojego życia, czyli Kornela Filipowicza?
Rzeczywiście, ów zapis został bardzo źle odebrany. Odezwały się wtedy głosy, że patronem nagrody nie może być człowiek, który był informatorem SB, donosił na przyjaciół, angażował się w stalinizm. O donosicielstwie Włodka wspomniał w „Baltazarze” Sławomir Mrożek, co Szymborska miała mu za złe. Nie czuję się powołana do oceniania kogokolwiek, szczególnie ludzi żyjących w tamtych czasach, pod nieustanną presją strachu. Ale po otwarciu tego testamentu wydawało mi się, że poetka mogła nazwać tę nagrodę imieniem Filipowicza. Teraz myślę, że wiem, co stało za taką decyzją. Po pierwsze Filipowicz był bardziej prozaikiem niż poetą, a po drugie był pisarzem doskonałym. Szymborska miała świadomość, że jego twórczość i tak się obroni, a o Adamie Włodku wszyscy zapomną. I miała rację, gdyby nie ta nagroda Włodka pamiętano by jedynie jako donosiciela. Dzięki niej ma szanse przetrwać też pamięć o pomocy, jakiej przez dziesięciolecia udzielał młodym poetom.
Dlaczego nigdy nie zamieszkała z Kornelem Filipowiczem?
Powodów pewnie było kilka, część całkowicie obiektywnych. Z Filipowiczem mieszkała jego mama, mocno już starsza pani, która zajmowała jeden z trzech pokoi. Drugi pokój był pracownią Kornela, a trzeci pracownią jego zmarłej żony Marii Jaremianki. Nie sądzę, żeby Wisława dobrze czuła się w takiej konstelacji, choć zapewne nie miała nic przeciwko temu, by Jaremianka była obecna w ich wspólnym życiu. Przeciwnie, świetnie sobie z tym radziła, ceniła jej twórczość, dbała o jej pamięć. Jednak oni z Kornelem nie stanowili materiału na typowe, „normalne” małżeństwo. Oboje mieli potrzebę niezależności. Z opowieści Teresy Walas wiem, że Filipowicz był mężczyzną starej daty, który lubił decydować o wszystkim. Szymborska nie zawsze miała ochotę się temu podporządkować, nie widziała też powodu, by wchodzić w spory. Każde z nich żyło na swoim terenie, zachowując niezależność. Mieli też swoje „razem”, które było bardzo sympatyczne i to im wystarczyło. Filipowicz uwielbiał biwaki nad wodą i łowienie ryby. Ona za tym nie przepadała, towarzyszyła mu tylko wtedy, kiedy naprawdę tego chciała. Zdjęcia z ich pierwszych wyjazdów są prześmieszne. Widać na nich Wisławę ze świeżą trwałą ondulacją, obwiązaną chusteczką, w rybaczkach prosto od krawca i w eleganckich czółenkach, a obok niej w trawie krowie placki. Z czasem jednak polubiła wyjazdy i przyzwyczaiła się do „życia parterowego”, jak nazywała nocowanie pod namiotem.
Symptomatyczne jest też to, że nie chciała być przy śmierci Włodka. Ale z Filipowiczem była do końca. Jak odejście ukochanego mężczyzny wpłynęło na jej poezję?
Śmierć mężczyzny, o którym sama mówiła, że był jej największą miłością, musiała być ciężkim przeżyciem, to oczywiste. Jej bliscy znajomi obserwowali, z jaką klasą sobie z tym poradziła. Nikogo nie obciążała swoim smutkiem, rozpaczą, żałobą. Myślę, że było to możliwe również i dlatego, że Szymborska potrafiła stratę przekuć w twórczość. Po śmierci Filipowicza napisała jeden z najpiękniejszych wierszy miłosnych. Nie była to poezja elegijna. W radzeniu sobie z trudnymi emocjami pomagał jej stoicyzm i odwoływanie się do przyrody. Szymborska posiadła wielką sztukę dobrego życia, którą my czytelnicy możemy odnajdywać w jej poezji. Niektórych drażniło to, że poetka zachowuje dystans do ludzi, i nie ze wszystkimi chce się zaprzyjaźniać. Ale myślę, że rodzaj izolacji pozwalał jej zachować wewnętrzny spokój, ocalić siebie i nie poddać się naporowi trudnych przeżyć.
Takim ciężkim przeżyciem było dla niej przyznanie Nagrody Nobla. Mam wrażenie, że nigdy nie odnalazła się w roli dostojnej noblistki.
Nobel był niewątpliwie wielkim zaszczytem, który Szymborska doceniała. Ale zaszczyty mają też swoje wady. Nie miała ochoty występować w roli osobistości, bo doskonale wiedziała, ile w tym może kryć się pustki. Sama wydawała się sobie śmieszna jako laureatka. Dlatego zachowywała dystans do tego typu sytuacji, kiedy chciano uczcić ją, nadając jej imię ulicy, szkole czy jakiejś instytucji. Natomiast nigdy nie rezygnowała z podkreślania wagi literatury i kultury przy okazji publicznych wystąpień. Często też mówiła o prawie kobiet do decydowania o swoim życiu. Znaczną część nagrody rozdysponowała na pomoc chorym dzieciom i sierotom.
Przed noblowskimi hołdami kryła się w domu, albo w gronie najbliższych przyjaciół. Czy to właśnie oni stali się dla niej wówczas rodziną?
Przyjaciele zawsze byli dla niej bardzo ważni. W jakimś sensie zastępowali jej rodzinę. Tworzyli środowisko, w którym mogła rozkwitać. Nawet z siostrą nie miała tak bliskich relacji. Choć pewnie śmierć siostry – wkrótce po Noblu – napełniła ją smutkiem.
Czuła się samotna?
Myślę, że potrafiła sobie bardzo dobrze radzić z samotnością. Może nawet lubiła samotność, choć pewnie nie było to osamotnienie. Umiała prosić o pomoc, kiedy było jej to potrzebne, umiała zapewnić sobie towarzystwo, kiedy miała na to ochotę. Żyła tak, jak chciała żyć: smutki przetrawiała w samotności, pokazując światu pogodną twarz.
Może częściowo przez to w powszechnej świadomości utrwalił się jej niemal popkulturowy wizerunek jako inicjatorki gier towarzyskich, autorki limeryków i wyklejanek. Czy to taki obraz poetki chciała pani obalić?
Może nie obalić, bo to nie jest fałszywy obraz, taka też była. Chciałam pokazać ją z nieco innej strony. Do powstania tego mitu rozchichotanej Szymborskiej przyczyniła się trochę książka „Pamiątkowe rupiecie”. Joanna Szczęsna i Anna Bikont, pisząc o tych wszystkich zabawach towarzyskich, upodobaniu do kiczu, wyklejankach, chciały pokazać nieznaną twarz poetki. To była ważna część jej życia. Dla wielu czytelników jednak ten zabawowy wizerunek okazał się bardziej pociągający niż poezja. Był łatwiejszy, ludziom się spodobał. Ale to nie była cała prawda o Szymborskiej. Mnie interesowało odkrywanie, gdzie w jej życiu przebiegała granica między zwyczajnością a niezwykłością. Bo przecież Wisława była całkiem zwyczajna, nie żyła z głową w chmurach. Brała siatkę i szła na targ po jarzyny, a potem gotowała sobie te dwa ziemniaczki na obiad. A z drugiej strony była bardzo mocno zanurzona w literaturze, wiersze, które pisała, pomagają ludziom żyć. Mam wrażenie, że w miarę upływu lat od śmierci Szymborskiej jej poezja brzmi coraz mocniej.