Matematyka języka polskiego
Jak to z tą czystością języka polskiego dzisiaj jest… O swoich spostrzeżeniach opowiadają pisarka Anna Rudnicka – Litwinek, pedagog Janusz Cichy i dyrektor Amfiteatru, aktor Waldemar Dolecki.
Czy język polski ewaluuje? Z jaką szybkością? Czy szkoła za tym nadąża? Czy autorzy książek również dotrzymują kroku zmianom? A może zmienia się nie tyle czystość języka (literacka) co „uliczny i medialny” język polski.
Aby dowiedzieć się, jak to dzisiaj z językiem ojczystym jest, należy zapytać tych, którzy językiem pracują – pisarkę, pedagoga i animatora kultury.
Anna Rudnicka – Litwinek
pisarka, autorka książek dla dorosłych i dla dzieci
Nie rozróżniam języka literackiego od ulicznego. Chyba, że mówimy „uliczny” w formie epitetu, czyli taki brzydki, wulgarny. Jeśli nie o to nam chodzi, a raczej o to, jakim językiem posługują się Polacy, to język polski z ulicy jest językiem literatury, przynajmniej tej współczesnej. Jest językiem sztuki, dramatu, performansu. Nie może być inny, jeśli literatura i sztuka mają korespondować z odbiorcą.
By spotkać się i zrozumieć książka i czytelnik muszą się porozumiewać wspólnym kodem. To oczywiście nie oznacza ślepego podążania za chwilowymi modami językowymi. Kto z nas pamięta slangowe zwroty z lat 90. XX wieku? Pisanie dialogów podsłuchanym z ulicy językiem stanie się po kilku latach niezrozumiałe. To zupełnie się nie sprawdza. Natomiast jeśli nowe brzmienia w języku są inspiracją dla autora, a na tej podstawie buduje on uniwersum, charakter bohatera, narrację, to tylko tworzy nową, bywa że rewelacyjną jakość. Językiem wówczas wciąga nas w swój świat. I nieważne czy czytamy to teraz, czy będziemy za 20 lat. Przyjmujemy manierę i nucimy do rytmu.
Jeśli ktoś potrafi bawić się językiem, a zazwyczaj pisarze jednak potrafią, to odczucie dobrej zabawy udziela się innym. Wtedy destynacja w języku codziennym może drażnić, skoro mamy ładne słowo kierunek, ale destynacja wykorzystana przez autora do jego literackich eksperymentów może być niezwykle smaczna. Słowa to półprodukty, przyprawy. Czy pochodzą ze słownika języka polskiego, czy z ulicy, to nie ma znaczenia. Ważne jak się je wymiesza.
Janusz Cichy
pedagog z wieloletnim stażem, niezmiernie lubiany przez swoich uczniów i absolwentów
Tyle się dziś mówi o patriotyzmie, o krzewieniu postaw patriotycznych wśród młodzieży, a nie widać śladu troski rządzących o czystość języka polskiego. „Ustawa o języku polskim” już dawno została wyrzucona do kosza, a to w niej jest: o ochronie języka polskiego, o dbaniu o poprawne używanie języka i doskonaleniu sprawności językowej oraz o przeciwdziałaniu jego wulgaryzacji.
A wulgaryzacja i prymitywizacja języka rozwijają się niczym koronawirusowa zaraza. Literatura czy film nie mogą być całkowicie wolne od mocnego słowa, bo np. trudno wyobrazić sobie, by żołnierz raniony szrapnelem, z wielkim grymasem bólu na twarzy wykrzykiwał: „Oj! Oj !O kurcze jak mnie boli”, czy cenzurować ostatnie słowa przed katastrofą. Nie ma sprzeciwu, gdy słowa te wynikają z kontekstu zdarzeń. Gorzej, gdy jedynym celem wulgaryzmów są same wulgaryzmy. Niestety wulgaryzacja języka staje się powszechna. To już klnie nie tylko przysłowiowy szewc, ale uczniowie i o zgrozo genderowa, uczennice najmłodszych klas. I to siarczyście, niestety często bez świadomości, że to nie wypada, że to niekulturalnie. Krytyczne argumenty nie docierają, bo to dla nich jest normalne, skoro jest w radiu, w telewizji, gazetach czy w słuchanych przez nich piosenkach. Pamiętamy głośne medialnie oburzenie po jednej szkolnej zabawie, której nagranie pojawiło się w Internecie. Oburzano się, jak można było puścić takie wulgarne nagranie, ale tylko nieliczni zauważali, że wszystkie dzieci znały i śpiewały tę „piosenkę” bez zająknięcia.
Inna równie bolącą kwestią jest powszechne zaśmiecanie przestrzeni obcym nazewnictwem. Aż dziw, że nie razi patriotycznych bojowników zaśmiecanie języka obcym słownictwem, najczęściej angielskim (amerykańszczyzną), która trafia również do dokumentów oficjalnych – ustaw sejmowych czy programów nauczania i podręczników. Był czas, gdy grzmieli z trybun, znajdując nawet wątpliwe ślady rusycyzmów, a dziś nie zauważają tych różnych „menadżerów”, „destynacji”, „timesharingów” czy jakichś „City Tower”. Chyba już czas, by na poważnie zacząć walczyć o ochronę języka polskiego, zaczynając od reklam i opisów produktów na ich opakowaniach, gdzie dziś wyraźnie po polsku jest tylko cena, po korektę ustaw, programów nauczania i podręczników.
Bez tego nie da się przekonać młodzieży, dorosłych też, że jako dowód patriotyzmu nie wystarczy wywiesić biało-czerwoną flagę na maszcie przed szkołą czy z nią znaczka przypiętego w klapę marynarki.
Waldemar Dolecki
aktor, producent, animator kultury, dyrektor MOK Amfiteatr w Radomiu
Z mową jest jak z ubraniem, zmienia się je dostosowując do pory roku. Język też się zmienia, bo zmienia się świat i to w błyskawicznym tempie, czy tego chcemy, czy nie. To oczywiste. Co z tego wyniknie? Może za jakiś czas wszyscy będziemy mówili jednym językiem?
Świat przyspiesza, media elektroniczne podkręcają tempo. Wiadomości z najdalszych zakątków świata są udostępniane niemal natychmiast. Redaktor, który je zbiera, nie ma możliwości, by je przetworzyć, dopracować. Ogranicza się bardzo często do bezpośredniego przekazu. A taki przekaz nie jest pisany językiem literackim. Wpada więc do naszej świadomości taki news, napisany byle jak, bardzo często z błędami nie tylko stylistycznymi, ale też ortograficznymi czy interpunkcyjnymi. I mamy „językowe szambo”.
Bardzo podobnie jest w telewizyjnych programach newsowych, obserwuję to na co dzień pracując w kanale informacyjnym. Prowadzący na żywo program często dostaje komunikat na tzw. „ucho” i po przerywniku „z ostatniej chwili” już ten komunikat jest na antenie. Dziennikarz nie ma nawet chwili, by nadać tej informacji literackiego szlifu, a newsów nie przekazują przecież językoznawcy.
Wydawca będący na danym paśmie informacyjnym wygląda niczym pilot w kabinie najnowocześniejszego samolotu. Ze wszystkich stron otaczają go ekrany, na których śledzi wydarzenia wielu stacji newsowych ze świata i jak tylko coś się dzieje, niezwłocznie przerywa program, by dać „newsa”, by jego kanał był pierwszy.
Jak w takiej sytuacji dbać o czystość języka? Nadawać mu bardziej literacką formę? Upiększać mowę potoczną?
Nie ma szans, my nie chcemy czekać. Złości nas, że coś się dzieje, a nie ma jeszcze informacji o tym.
Nie czytamy, albo czytamy mało, zdawkowo. Jeśli pojawia się artykuł w sieci to już przy tytule jest podane ile czasu zajmie przeczytanie go. Czy to nie swego rodzaju paranoja? Czytamy zwykle akapit wprowadzający, czyli tzw. lead, zawierającym treściwie sformułowaną definicję tematu i streszczenie najważniejszych informacji z całego artykułu. I na tym poprzestajemy, rzadko czytamy artykuł do końca.
Czytanie metodą „na leada” jest upowszechniane już w szkole. Obserwuję mojego syna, ucznia 8 klasy szkoły podstawowej i włos mi się na głowie jeży. Pogranie z kolegami, pogadanie na Skype, przejrzenie Fb jest tak zajmujące, obowiązkowe, że na przeczytanie lektury już nie starcza mu czasu. Inną sprawą jest, że wymagania stawiane młodym ludziom przez nauczycieli są coraz mniejsze. Omawianie lektury bardzo często ogranicza się do odpytania w formie testu z najważniejszych, często mało znaczących faktów. Zatem młody człowiek uczy się niemal na pamięć treści dzieła literackiego z dostępnych w internecie testów i po sprawie. Młodzież nie pisze wypracowań, rozprawek, opowiadań, stąd później „mizeria” w ich wypowiedziach. Kiedy mają o czymś opowiedzieć, bardzo często trudno ich zrozumieć.
A co się dzieje w polityce? W naszym parlamencie? Jaki tam słyszymy język? Jaką nowomowę?
W kulturze jest niestety podobnie, ale trudno się dziwić jeśli konkursy recytatorskie są w odwrocie, a retoryka jest dla ludzi kultury słowem niezrozumiałym. Jeśli naczelnym bardem naszego kraju okrzyknięty zostaje Zenek Martyniuk, jeśli kpi się z Tokarczuk, a w tekstach piosenek pełno jest zapożyczonych z obcych języków słów dopełniających „częstochowskie” rymy.
Nadzieja w pisarzach, poetach. W ich dziełach można posmakować jeszcze prawdziwie literackiego języka, choć i tam coraz silniej obecna jest „ulica”. Tylko ilu z nas sięga po Tokarczuk, Miłosza, Gałczyńskiego, Szymborską, Gombrowicza…?